Do Tbilisi nieśmiało wkracza gruzińska jesień. Każdą parę butów mam w kolorze dojrzałego saperavi, bo wszędzie turlają się resztki czerwonych winogron. Nie szkodzi! Czyste buty są jak czysty samochód offroadowy – jeśli nie są brudne to są źle użytkowane!
Zmierzch sezonu letniego to także czas kolejnej rocznicy mojego szczęśliwego pobytu w Gruzji. A zaczęło się tak niewinnie – jesienią 2013 roku!
Wylądowaliśmy w Gruzji, w mieście o niepokojąco brzmiącej nazwie Kutasi… Kutais… Kutaisi! 12 studentów prawa gotowych na zwykłą dla siebie aktywność – tygodniową zabawę w egzotycznym kraju. Little did we know! Lotnisko było puste. Z samolotu oprócz nas wysiadło niewiele ponad 20 osób. Rozsuwane drzwi hali przylotów otworzyły się, a tuż za nimi stało dwóch wyraźnie podekscytowanych Gruzinów. Nie było wątpliwości, że czekają na nas. Z prędkością światła zostaliśmy zapakowani do zaparkowanego w wyraźnie niedozwolonym miejscu busika z dramatycznie rozbitą przednią szybą. Chcąc okazać polską gościnność zaproponowaliśmy nowym kolegom buteleczkę polskiej nalewki wiśniowej. Wyraz uprzejmego zdziwienia na widok:
- litrażu nalewki (0,5l)
- procentowej zawartości alkoholu w trunku
dało nam pewien przedsmak tego jak będzie wyglądać następny tydzień. Wszelkie wątpliwości rozwiały się kiedy 5 km później do naszego grona dołączyło dwóch nowych członków, a mianowicie 40 litrowe baniaczki – wina oraz czaczy.
Po kolejnych 10 km miny zrzedły nam już całkiem. Nie byliśmy gotowi na zderzenie z gruzińskimi realiami drogowymi. Wyprzedzanie na trzeciego, kondycja mijanych pojazdów oraz swobodne podejście do architektury pozostawiło nas w niemym zdumieniu. Obraz nowego, nieznanego nam świata został dopełniony przez dotarcie do naszego miejsca noclegowego. Z czterech pięter budynku szyby posiadały tylko dwa z nich, w elewacji widoczne były ślady po kulach, a przed wejściem pasło się stadko kurcząt i kilka prosiaków.
W spotkaniu organizacyjnym po stronie gruzińskiej uczestniczyli tylko mężczyźni. Zostaliśmy oprowadzeni po obiekcie, w którym znalazły się pomieszczenia o interesujących nazwach: “disco room”, “khachapuri room” i “chacha room”. W tym ostatni zostały nam objaśnione zasady wyjazdu. Wszystkie dotyczyły alkoholu, a najważniejszym z nich było picie DO DNA. Grupa groźnie wyglądających mężczyzn z kamiennymi wyrazami twarzy tłumaczyła nam cierpliwie, że brak poszanowania tradycji gruzińskich toastów będzie poczytany jako poważna obraza 8000 lat kultury produkcji wina. Przywileje, którym cieszą się w Gruzji kobiety w tej materii zostały rzecz jasna pominięte. W tym miejscu warto zaznaczyć, że męska część narodu gruzińskiego wydaje się nie przejawiać fazy chłopieńcości. Gruzińscy mężczyźni z niemowlaka stają się od razu brodatymi dżigitami z rogiem w jednej i ostrym nożem w drugiej dłoni. Wrażenie wywarli piorunujące. Bałam się. Baliśmy się wszyscy.
Przyszedł czas na praktykę i pierwszy toast. Solidna porcja czaczy została wylana na stół i szybko zajęła się jasnym płomieniem, świadczącym o wysokiej mocy samogonu. Szklanki zostały napełnione i przyszło nam zmierzyć się z gruzińską kulturą po raz pierwszy. I nie ostatni. Postanowiliśmy wspólnie, że mimo niskiej liczebności będziemy walczyć o dobre imię Polaków, jako turystów w Gruzji. Ramię w ramię – zgodnie z nieznanym w Kutaisi równouprawnieniem. Ku pokrzepieniu serc serwowaliśmy sobie patriotyczne pieśni.
Na tym pierwszym spotkaniu z mieszkańcami dzikiego wschodniego kraju moją szczególną uwagę zwrócił mężczyzna, który wydawał się dzierżyć przywódczą rolę w stadzie. Władający piękną angielszczyzną, ubrany zgodnie z zachodnim trendem przyjechał na spotkanie efektowym samochodem, który ani nie był czarny, ani bmw. Przez myśl przeszło mi pełne żalu “musi być żonaty”. Nie był, a ja wkrótce miałam się o tym przekonać.
CZĘŚĆ DRUGĄ TEJ HISTORII PRZECZYTACIE TUTATJ: (CLICK)